CZERWONE WIERCHY

Dzień zaczynał się niezbyt pogodny. Zielony, ciągnący się teraz w dole dywan doliny Tomanowej lśnił kroplami rosy a może i nocnego deszczu. Ślady wody dostrzegalne były i na porośniętej na pobiczu borówkami ścieżce. Lekkie błoto trzymsło się miejsc, w których nie leżały kamienie, a takich miejsc było tu bardzo wiele. Nad pozostawioną w tyle dolina Kościeliską mgła zkrywała góry. Chłodny wiatr powiewł od czerwonych Wierchów, rozpędzając co jakiś czas zbite chmury, przez otwartą zaś przestrzeń nieba pomiędzy nimi, pojawiało się wówczas gorące tatrzańskie słońce oscylujące pomiędzy kasztanową rudością a ognistą czerwienią, jak zwykle we wrześniu. W tych momentach ponure i groźne skały Ciemniaka i filuterne glinki Czerwonego Żlebu nabierały wesela a biel wapiennych skałek i pojedyńczych głazów raniły oczy blaskiem.

Siwy mężczyzna szedł pod górę własnie pomiędzy tymi skałkami. Ciało miał smukłe, niemal młodzieńcze, szedł jednak powoli i jakby z wysiłkiem. Zatrzymywał się często chociaż na krótką chwilę, przyczym odwracał się do tyłu i kontemplował zmieniające się w miarę przesuwania się człowieka po krętych ścieżkach krajobrazy. Z zachłanną radością chłonął piękno dolin widzianych z góry, jakby chciał zmagazynować w sobie to, co oglądać mógł idąc w tę stronę tylko przy pomocy częstego obracania się do tyłu: wąwóz Kraków o dziwnych jakby sztucznie stawianych głazach, kamieniste piargi pod Twardym Upłazem, widoczny z daleka Giewont. Pusto było przy tak niepewnej pogodzie w tej części Tatr, i starszy turysta dostrzegł pod Ciemniakiem dwie kozice dość beztrosko zabawiające się bieganiem w przyzwoitej zresztą odległości od samotnego człowieka, który odwróciwszy się do przodu znów poszedł wolno w stronę odległego jeszcze szczytu.

Starszy pan wstał bardzo wcześnie. Szedł powoli i droga od Ornaku musiała mu zająć około trzech godzin. Nie widać było po nim niewyspania ani głodu. Był skupiony, jakby smutny, przy każdym spojrzeniu do tyłu uśmiechał się. Gdy droga stawała się bardziej stroma dyszał nieco i sapał ujawniając wysiłek spracowanego długoletnią pracą serca. Nie miał lski a lekki, niezbyt wypełniony plecak nosiał na prostych ramionach.

I wtedy właśnie gdy mężczyzna, mniąwszy Ciemniak, gdzie wypoczął i zjadł kilka sucharów, skierował się w stronę Krzesanicy, z drugiej strony od Małołączniaka, wyłoniło się dwoje młodych ludzi, chłopak i dziewczyna. Szli szybko, niemal biegiem, by zająć wygodne miejsce na szczycie, usiąść, rozprostować nogi i napić się czegoś z palstikowej butelki wygrzebanej w plecaku. Robili wrażenie ludzi wysportowanych i rozmiłowanych w przygodzie. Nie mieli więcej niż po dwadzieścia lat. Pierwszy raz byli w Tatrach, chcieli więc zobaczyć jak najwięcej, zaliczyć kolejny turystyzcny sukces, by znów pogonić następnego dnia ku innym szczytom. Byli dumni ze swoich młodych nóg i oczu. Starszy pan zobaczył ich, gdy, usiedli na Krzesanicy, nie zainteresowali go jednak bo nie ludzi, chociażby młodych nawet zamierzał oglądać. Szedł dalej żegnając wzrokiem góry, które tego był pewien, widział po raz ostatni z tak bliska a które od lat ukochał. Oni, ta młoda para turystów, obserwowali go zdziwionym wzrokiem przez długą chwilę, zapomiawszy o konieczności rychłego pójścia dalej w pogoń za czasem. Przeszedłwszy pozdrowił ich i poszedł dalej. I wówczas oczy ich, po raz pierwszy w tej wędówce, odwóciły się do tyłu. Patrzyli przez jakiś czas na oddalającą się powoli postać i wtedy dostrzegli jak piękny jest ten fragment gór, kóry minęli. Długo jeszcze sycili oczy widokiem zamglonego słońca nad Kopą Kondracką, poprawili plecaki i poszli dalej w stronę doliny Kościeliskiej, w stronę, z kórej wyszedł samotny mężczyzna, znikający w tej chwili w miejscu, z kórego oni wyszli przed godziną.