SZYMON CYRENEJCZYK

 

 

Kochany Aleksandrze, drogi Rufusie - moi synowie! Pytacie jak to się stało. Powiem wam. Tamtego dnia wracałem późno z pracy w polu. Dzień miałem bardzo ciężki. Najpierw pracowałem przy mastyksowych drzewach pistacji a następnie przy zbiorze soczewicy. Jak wiecie dojrzewa ona nierównomiernie i trzeba dokładnie sprawdzić każdy pojedynczy strąk. Byłem bardzo zmęczony i szedłem powoli - krok po kroku. Jedynym moim marzeniem buło napić się wina, którego kubek jak zwykle spodziewałem się zastać na progu domu przygotowany przez waszą matkę a następnie położyć się obok niej i zasnąć. Gdy znalazłem się już w pobliżu domu myśl o wypoczynku tak mnie ożywiła, że podświadomie zacząłem maszerować krokiem dziarskim i zdecydowanym, co niestety zauważyli pretorianie. Wobec Żydów pewnie wytłumaczył bym się zmęczeniem czy na przykład koniecznością przygotowania Paschy - zbliżało się Święto Przaśników - ale polecenie tych rzymskich okupantów musiałem wykonać. Odmowa nie wchodziła w grę. Musiałem zdjąć krzyż z ramion jakiegoś prowadzonego na śmierć - tam na górze - więźnia i wziąć go na swoje barki. Bardzo ciężki krzyż. Musiałem go nieść przez czas, więzień odzyska siły. Byłem oczywiście wściekły i nawet nie przyjrzałem się początkowo skazańcowi. Zwróciłem uwagę jedynie na płaszcz utkany jako jedną całość bez zszywania czyli nie mogący być pociętym na osobne szale jak to robią z szatami skazańców dzieląc je pomiędzy katów. Szedłem za nim w milczeniu ale w pewnym momencie zatrzymał i odwrócił do mnie. Nasze twarze spotkały się. Jego oblicze było niemal całkowicie pokryte warstwą krwi, potu, kurzu, piasku i plwocin. Przebijały jednak przez nią liczne rany niewątpliwie pochodzące od uderzeń bykowcem, trzciną czy bambusem, kijami i łańcuchami. Było potwornie skatowane. Ale w oczach, w jego oczach dostrzegłem w tym momencie coś czego nie potrafię nazwać, jakąś potęgę tak kontrastującą z tym sponiewieranym ciałem, wręcz boską siłę i wielkość. I wówczas - musicie mi uwierzyć moi synowie aczkolwiek wydaje się to nie możliwe - ten ciężki krzyż stał się na moich oczach barkach tak lekki jakby był z pierza, zupełnie bez jakiegokolwiek ciężaru. Nabrałem wręcz ochoty, by wnieść go na sam szczyt Góry Kalwarii ale wkrótce potem kazano mi oddać go skazanemu na śmierć i tak bardzo sponiewieranemu Cudotwórcy(tak go wówczas określiłem). Nie poszedłem od razu do domu jak to poprzednio zamierzałem. Musiałem dowiedzieć się, kim był naprawdę ten człowiek o imieniu - jak mi powiedziano - Jezus. Okazało się, że miał On uczniów, z których jeden go zdradził i wydał dowódcom straży arcykapłana. Proces był prowadzony w sposób sprzeczny zarówno prawem mojżeszowym  jak i   rzymskim. Uważał się za króla, ale mówił, że Jego królestwo nie z tego świata. Do domu wróciłem dziwnie przemieniony, myślałem cały czas o tym dziwnym człowieku. A po trzech dniach okazało się, że On zmartwychwstał. Po prostu wyszedł z grobu. Wierzę, że On jest Synem Bożym i obiecanym Mesjaszem, chociaż nasi kapłani uważają za niemożliwe, by Bóg mógł stać się człowiekiem. Te kilkanaście minut czy pół godziny (nie liczyłem) noszenia Jego krzyża całkowicie odmieniło moje życie. Czuję się tak jakbym żył wyłącznie po to, by przeżyć to - tak początkowo niechciane - spotkanie z Bogiem - człowiekiem, spotkanie, podczas którego nie padło ani jedno słowo jednak moje życie nabrało sensu na wieczne czasy. Pamiętajcie o tym moi drodzy synowie.